Udostępnij
Słoweni nie byłą do tej pory przeze mnie odwiedzona. Nie miałem nawet żadnego wyobrażenia w mojej głowie o tym kraju. Podczas wakacyjnej wyprawy krótko lecz intensywnie skosztowałem dwóch stron tego kraju – stolicy i kilkudziesięcioosobowej wsi w górach. Pozostała mi jeszcze trzecia strona wybrzeże, ale to następnym razem.
Wjeżdżając do Słoweni nie byliśmy zbytnio optymistycznie nastawieni. Zaczął się psuć samochód i lał straszny deszcz. Pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Ale na szczęście bardzo szybko minęło i kolejne dni były bardziej udane.
Góry
Zacznijmy od „prowincji”. Podczas naszej wyprawy początkowo w Słowenii mieliśmy zabawić tylko jedną noc, ale jak to najczęściej bywa dynamicznie się to zmieniło. Pierwotny plan na odwiedziny tylko w fabryce Prsutu (słoweńskiego prosciutto) i w Ljubljanie szybko ustąpił miejsca wizycie w górach. Do Słowenii wjechaliśmy od południa. Jadąc od strony włoskiej trudno zauważyć, w którym momencie zmieniliśmy państwo. Przypomina o tym przejście graniczne i nieuchronna potrzeba zakupu winiety (kosztującej swoją drogą 15 euro;)). Jak już wspominałem Słowenia przywitała nas ulewnym deszczem, co przy nie do końca działającym samochodzie nie dało nam zbyt dużej dawki optymizmu. Po dojechaniu do miejscowości, w której umówieni byliśmy na couchsurfing. Na pierwszy rzut oka miejscowość wyglądała na niewielką, a na drugi na jeszcze mniejszą. Położona była w dolinie rzecznej, które stoki porośnięte były lasem lub winoroślami. Na oko w miejscowości znajdowało się około 30-40 domów. Nasz gospodarz – Stanko miał dom na zboczu doliny. Wokół domu rosły drzewka figowe, kilka granatów, sporo ziół, a dalej winorośl. Dom był spory, ale chwilowo reszta rodziny wyjechała na urlop więc byliśmy sami z naszym gospodarzem. Przygotował dla nas lokalną zupę, makaron i wina. Wieczorem Dorota z Zuzią zostały w domu, a mnie nasz gospodarz zabrał na wycieczkę po wsi. Przy niewielkiej mżawce pospacerowaliśmy pomiędzy zabudowaniami rozmawiając o historii regionu. Sporo porozmawialiśmy także o historii Polski i jej zawirowaniach. Pod koniec zwiedzania wsi zajrzeliśmy do jednego z sąsiadów. Całkiem przypadkiem okazało się, że jest on producentem wina ( tak jak połowa mieszkańców wsi), a w jego piwnicy znajdują się zbiorniki zawierające ponad 100 tyś litrów tego płynu. Żal było nie spróbować trunku z tegorocznych zbiorów, a że rodzajów kilka to i degustacja trwała chwilę. Degustację zakończyliśmy lokalną wiśniówką, która była smaczna, i podsumowała całe spotkanie dobrze. Przy kieliszku (kieliszkach) wina dyskutowaliśmy o wszystkim – znalazł się czas na historię, politykę i aktualną sytuację w kraju. Lekko weselszy niż wcześniej wróciłem z naszym gospodarzem na nocleg. Następnego dnia Stanko wyjeżdżał wcześnie rano. Przygotowaliśmy się na wczesną pobudkę co na couchsurfingu nie jest rzadkością. Pojawiła się jednak niespodzianka. Nasz gospodarz zostawił nam klucze i i wyjechał na urlop. Mogliśmy więc na spokojnie się ogarnąć. Zjedliśmy kilka fig i wyruszyliśmy w drogę. Pierwszym naszym przystankiem byłą fabryka prsutu w miejscowości Lokev, ale o niej napisze więcej w osobnym tekście. Droga nie była długa, ale na pewno kręta. Z fabryki udaliśmy się na przedmieścia Ljubljany, gdzie zorganizowany mieliśmy kolejny, couchsurfingowy nocleg.
Stolica
Szukając noclegu w Ljubljanie zdecydowaliśmy, że wolimy spać pod miastem, a do jego centrum wybrać się komunikacją miejską. Naszym gospodarzem była Tina, która mieszkała wraz z siostrą i rodzicami w domku na przedmieściach. Z naszego miejsca noclegowego do centrum autobusem jechaliśmy około 25 minut. I tu pojawi się pierwsza ciekawostka. Wiecie, że w Ljubljanie nie ma papierowych biletów na autobusy? Co ciekawsze, żeby w ogóle pojechać autobusem trzeba mieć kartę miejską zasiloną pieniędzmi. Co jeszcze ciekawsze kosztuje ona 2 euro. Dla turystów to jest trochę strzał w kolano. Dla jednego przejazdu za około 1 euro musimy kupić kartę za 2. Nie mi oceniać, ale rozwiązanie dziwne. na Ljubljanę nie mieliśmy jakiegoś większego planu. Chcieliśmy zobaczyć centrum, zjeść burka i dać się wciągnąć. Wiedzieliśmy też o festiwalu kulinarnym „Otwarta kuchnia”, który odbywał się w centrum. Tam też skierowaliśmy się na początku. Wydarzenie ciekawe, ale tak jak na podobnych imprezach tego typu porcje nie były za duże, a ceny nie za małe. Poszliśmy dalej. spacerując uliczkami starego miasta kilkukrotnie trafialiśmy w te same miejsca, ale taka forma zwiedzania miała także swój urok. Zaopatrzyliśmy się także w plan (Informacja turystyczna znajduje się przy Trzech Mostach). Zarówno spacer nad rzeką, jak i mniejszymi uliczkami ma swój urok. Kolejnym krokiem naszego zwiedzania był zamek. Można do niego się dostać zarówno piechotą jak i kolejką. Postanowiliśmy użyć obu z tych opcji. Na górę wjechaliśmy kolejką. Wagonik jest przeszklony i widok z niego jest interesujący. Wjazd w jedną stronę kosztuje 2,2 euro. Na górze możecie pospacerować i popodziwiać widoki. Pamiątki są dużo droższe niż na dole, ale miejsce ciekawe. W dół zeszliśmy na piechotę wąskimi i krętymi uliczkami. Po zejściu z zamku udaliśmy się jeszcze zobaczyć smoka – symbol Ljubljany i na małe zakupy. W międzyczasie zjedliśmy kilka burków (serowych i mięsnych). Później jeszcze male zakupy (kiszona rzepa w słoiku;)) i powoli udaliśmy się na nocleg. Nasza gospodyni poczęstowała nas bardzo smaczną zupą i konfiturą morelową robioną przez jej babcię.
Słowenia jest krajem ciekawym. Jak okiem sięgnąć widać wszędzie góry. Na południu sporo jaskiń i wybrzeże, które jeszcze na nas czeka. Zarówno prowincja jak i stolica robią wrażenie. Swoją drogą Ljubljana jest wielkości Kielc ;).
Winnice na stokach doliny
Zaczynamy lokalną degustację
Widok z tarasu o poranku
Muzeum militarne w Lokev
Stare miasto w Ljubljanie
Jeden z wielu mostów w Ljubljanie
Smok – symbol Ljubljany
Widok z kolejki na wzgórze zamkowe
Jeden z głównych placów Ljubljany z ciekawą instalacją robiącą deszcz
Burek :D