Udostępnij
Tłusty czwartek rządzi się swoimi zasadami. Pączków ani faworków domowych nie zdążyłem zrobić. Aby jednak utrzymać się w tematyce dzisiejszego „święta” zapraszam Was na relację z ciekawego miejsca.
Będąc ostatnio w Warszawie, idąc za radą Żorża ze streetfoodpolska odwiedziłem kilka ze stołecznych lokali. Na drugie śniadanie wybór padł na Friterie przy ul. Hożej. O frytki belgijskie w Kielcach nie łatwo (ostatnio w Prosiaczku, o czym pisałem tutaj). Te, kupione we Friterie dostaliśmy po kilku minutach oczekiwania. Zamówiłem porcję dużą i małą. Pierwsze zdziwienie pojawiło się po otrzymaniu pierwszej z nich. Byłem przekonany, że jest to porcja duża. Była to jednak ta mała. Do frytek wybraliśmy też dwa (robione na miejscu) sosy. Wybór padł na pieprzowy i miodowo-musztardowy. Ceny były porównywalne do kieleckich, a frytki bardzo smaczne. Lokal jest niewielki i oferuje także burgery. Tym razem nie skusiliśmy się na nie z powodu większych planów kulinarnych na ten dzień.
Czym się różnią frytki belgijskie od normalnych? Po pierwsze rozmiarem. Belgijskie są większe. Podstawową jednak różnicą jest smażenie. Belgijskie smaży się dwukrotnie. Raz po to, aby środek był miękki, a drugi, aby z wierzchu były chrupiące.
Jak wspomniałem lokal Friterie jest nieduży, ale ma jedną rzecz, która mnie rozbawiła i zdziwiła. W blatach stołów znajdują się regularne otwory. Przez chwilę zastanawiałem się nad ich celowością. Bardzo szybko znalazłem ich zastosowanie. Idealnie pasują pod torebkę z frytkami, która dzięki nim może dumnie stać przed nami na stole :)